Fragment rozdziału 20. Szczyt absurdu w sieci pająka
[...] Ania była przygotowana na pobyt w szpitalu, więc my - szczęśliwie - po sześciu godzinach oczekiwania na SOR-ze, nie zostaliśmy odesłani do domu, tylko udaliśmy się prosto na oddział. Tam lekarka przeprowadziła standardowy wywiad. Ania powiedziała, że jest odżywiana pozajelitowo.
- Tak, oczywiście, nie ma z tym problemu - odparła lekarka.
Żonie wskazano pokój i wydawało się, że wszystko jest załatwione.
Zadzwoniłem rano do Ani zapytać, czy wszystko jest OK. No nie było. Okazało się, że oddział nie potrafi zapewnić żywienia pozajelitowego i Ania go nie dostała. Jak to możliwe? Duży, dosyć nowoczesny szpital w dużym mieście wojewódzkim, o którym przeczytałem, że jest jedną z największych i najistotniejszych placówek medycznych, nie potrafi zapewnić żywienia pozajelitowego osobie, która - po pierwsze - jest od tego żywienia zależna, a po drugie - ma port medyczny i nie wymaga nawet założenia wkłucia centralnego.
Ania powiedziała mi przez telefon, że na oddziale poinformowali ją, że nie zapewnią żywienia „bo nie” i jeżeli dostarczymy worki z żywieniem, preparaty dodatkowe, dreny itp., to ewentualnie zostanie podpięta do żywienia. Za każdym razem, kiedy kurier przywoził nam z przychodni do domu transport z zapasem żywienia, podpisywałem protokół odbioru oraz potwierdzałem, że zapoznałem się z regułami żywienia pozajelitowego w warunkach domowych. Wytłuszczonym drukiem napisane tam było: „Nie wolno wydawać worków z żywieniem do szpitala, podczas pobytu osoby żywionej w warunkach domowych!!! Szpital ma obowiązek zapewnić żywienie w ramach prowadzonych przez szpital procedur medycznych!!!”.
Cóż, przepisy swoje, życie swoje. Mieliśmy do wyboru albo skazać Anię na głodzenie, albo ugiąć się pod presją szpitala. Wybraliśmy to drugie. Pomyślałem, w końcu chodzi o dwie noce, dwie porcje żywienia.
Koło południa w sobotę pojechałem z workiem, preparatami, drenami itp. do szpitala do Ani, która miała już przetaczany koncentrat krwi. Odetchnąłem z ulgą, że przynajmniej to odbywa się bez komplikacji i będziemy mogli w poniedziałek rano pojechać do szpitala onkologicznego, w którym leczono żonę. Mój spokój był całkowicie nieusprawiedliwiony. Ania powiedziała mi, że była u niej lekarka, którą miała w sobotę na dyżurze, i oznajmiła jej, że nie wypisze jej po obserwacji po przetoczeniu. Ania według niej musi spędzić w szpitalu przynajmniej tydzień.
Dlaczego? Po wyjaśnienie musieliśmy się udać do pokoju lekarskiego. Przyznam, że byłem lekko wkurzony, ale nad sobą panowałem. Lekarka oczywiście nie wpuściła nas do pokoju, uzasadnienia musieliśmy wysłuchać na korytarzu.
Stwierdziła, że Ania ma podwyższone CRP i według niej może mieć zapalenie płuc i będą jej aplikować przez tydzień antybiotyki w kroplówce. Dlaczego lekarka wpadła na pomysł zapalenia płuc? Nie mamy pojęcia… Ania nie miała żadnych symptomów zapalenia płuc, a wysoki poziom CRP był związany z chorobą nowotworową i utrzymywał się na takim poziomie już od ponad roku.
Starałem się to grzecznie wytłumaczyć oraz fakt, że Ania ma w poniedziałek stawić się w szpitalu na oddziale onkologii, gdzie powinna ją zbadać lekarka, która ją zna i prowadzi jej leczenie od kilku miesięcy. Co więcej, chemioterapia w szpitalu odbywa się z pobytem na oddziale, więc w razie czego będzie tam zbadana i odpowiednio się nią zaopiekują. Lekarka pozostała nieugięta. Nie mam zielonego pojęcia, co było powodem jej uporu. Czy oddział musiał wyrobić normy dobopacjentów, czy była to jakaś forma tworzenia dupochronu przez lekarkę. Nie wiem. Co miało dobrego wyniknąć z pobytu Ani w szpitalu, gdzie nikt nie znał historii jej choroby, gdzie nie było ani jednego onkologa i gdzie nie prowadzono żadnej dodatkowej diagnostyki? Jedynym pomysłem było pakowanie antybiotyków w osłabiony chorobą i onkologiczną terapią organizm. W końcu lekarka powiedziała, że nie i koniec, żadne logiczne argumenty jej nie przekonują i jeżeli Ania chce, to może się w niedzielę wypisać na własne żądanie. Być może źle interpretuję ton lekarki, bo byłem podenerwowany, ale zabrzmiało to trochę tak, jakby w domyśle było: „Ale w razie czego, proszę się tu więcej nie pokazywać”.
Pewnie myślisz, Czytelniku, że dotarliśmy na szczyt absurdu. Lekarka nie chce wypuścić pacjenta onkologicznego, by mógł się leczyć na raka, bo chce mu podawać antybiotyki na nieistniejące zapalenie płuc. Otóż nie.
Ania to osoba bardzo delikatna, wrażliwa i niekonfliktowa. W końcu powiedziała mi, że skoro lekarka jest tak uparta, to zostanie w szpitalu i rano w poniedziałek zadzwoni do pani doktor onkolog z prośbą o przesunięcie chemioterapii o kilka dni. Wróciliśmy do sali, w której była zakwaterowana żona. Przypomniałem sobie, że mam ze sobą torbę z żywieniem, które miał zapewnić szpital, a którego nie zapewniał, bo w menu były tylko antybiotyki.
Poszedłem więc do stanowiska pielęgniarek, żeby zostawić im przyniesione specyfiki. Wyłożyłem je na blat i mówię, że zgodnie z ustaleniem przywiozłem dla Ani żywienie, które trzeba podać wieczorem. Na co pani pielęgniarka odpowiada:
- Ale przyjedzie pan wieczorem, żeby to żonie podłączyć, tak? Bo my nie wiemy, jak się to robi.
Nie wiem, ile razy pisałem już w tej książce, że mnie zatkało. Szczerze mówiąc, myślałem, że po Instytucie niewiele mnie jest w stanie zaskoczyć w naszym lecznictwie. Ale to pytanie i stwierdzenie pielęgniarki mnie jednak zaskoczyło. Że jak? Zawodowe pielęgniarki, tak jak napisałem wcześniej, w dużym, w miarę nowoczesnym szpitalu, w dużym mieście wojewódzkim, bez skrępowania mówią, że mam wieczorem przyjechać do szpitala i podłączyć żonie kroplówkę z żywieniem, bo one nie wiedzą jak? Ale jak jest to możliwe? W domu miałem przystosowane do tego miejsce, spokój. Kilka razy myłem i dezynfekowałem ręce podczas przygotowywania worka z żywieniem i jego podpinania, by uniknąć jakiegoś zakażenia. A tutaj?
Naprawdę nie miałem już siły nawet dyskutować z pielęgniarkami na temat tego, dlaczego ja, kompletny laik po trzygodzinnym szkoleniu przez pielęgniarkę w poradni żywienia, potrafię podpiąć żywienie, a one, które zajmują się tym zawodowo, nie. Powiedziałem, że przyjadę.
Wieczorem spakowałem więc swój domowy pokój zabiegowy. Pompę, ręczniki papierowe, środki do dezynfekcji rąk, środki do dezynfekcji powierzchni, wszystkie preparaty i specyfiki, strzykawki, igły, rękawiczki itp. Były tego dwie torby. Przytargałem je z oddalonego parkingu do szpitala, wjechałem na odpowiednie piętro i rozpocząłem na szpitalnym korytarzu procedurę. Zdobyłem stolik, który za dnia służył pacjentkom do odkładania brudnych naczyń, a Ania zdobyła stojak na kroplówki. Na zewnątrz było już ciemno. Świetlówki na korytarzu brzęczały, jedna migotała. W sali obok leżała starsza pani z bardzo silnymi zaburzeniami psychicznymi. Mówiła dosyć głośno przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przez około kwadrans do pół godziny powtarzała jedno zdanie, po czym przełączała się na kolejne.
Ania siedziała na krześle, które przyciągnęła ze swojej sali. Świetlówki brzęczały… Starsza pani powtarzała w kółko:
- Bardzo mnie boli, niech mi ktoś pomoże. Bardzo mnie boli, niech mi ktoś pomoże. Bardzo mnie boli, niech mi ktoś pomoże. Bardzo mnie boli, niech mi ktoś pomoże. Bardzo mnie boli, niech mi ktoś pomoże…
Ja myłem chybotliwy stolik, żeby mieć miejsce do rozłożenia igieł, strzykawek, sterylnych gazików i preparatów, które musiałem dodać do worka z żywieniem. Korytarz był pusty. W kącie, przy uchylonym oknie, tuż przy ziemi niewielki pająk tkał swoją sieć. „No stary/stara. To chyba nie jest dobre miejsce. Pewnie cię rano salowa skasuje”. Było coś okropnie surrealistycznego w tej scenie. Pustym korytarzu, migających świetlówkach, powtarzanym w kółko zdaniu, słyszalnym na całym oddziale i małym beznadziejnym pajączku, który budował swoją małą sieć, bo chciał żyć…
Przygotowanie i podłączenie worka trochę trwa. W międzyczasie któraś z pielęgniarek poszła do sali, w której leżała starsza pani. Zdanie uległo po chwili zmianie.
- Dostałam tabletkę i co dalej? Dostałam tabletkę i co dalej? Dostałam tabletkę i co dalej? Dostałam tabletkę i co dalej?…
Pielęgniarka podeszła do nas i zapytała:
- Przyjedzie pan rano to odpiąć, tak?
- Tak, przyjadę… - odpowiedziałem.
Domyślam się, że parę osób, które to czyta, pomyślało, że nigdy by się nie zgodziło na taki układ. Postawiłoby się i już. Też przez chwilę się nad tym zastanawiałem. Może trzeba zgłosić to do ordynatora albo dyrektora szpitala? Albo jechać prosto na komisariat i złożyć doniesienie, że szpital odmawia wykonania podstawowej procedury, do której jest zobowiązany. Ale później pomyślałem: „A co będzie, jeżeli któraś z tych pielęgniarek nie zrobi tego zgodnie z procedurami? Co będzie z leczeniem Ani, jeżeli ktoś jej zakazi port medyczny?” I tak Ania miała obniżoną odporność w wyniku chemioterapii, a teraz dodatkowo pakowali w nią antybiotyki. [...]
Fragment rozdziału 1. Problem trzech ciał albo – jak kto woli –
problem trzech kocich miseczek.
Część pierwsza
[...] Następnie, wraz z przeprowadzką do nowego mieszkania, pojawił się Ozzi. Czarny książę półkrwi. Półkrwi, bo po matce rasowy, rosyjski, po ojcu nieznanym niewiadomego pochodzenia. Oczywiście odbyło się to na zasadach: „żono, to jest twój kot, więc nie będzie spał z nami w łóżku i to ty się nim zajmujesz oraz załatwiasz mu opiekę na czas wyjazdów". No i tak się stało, kot nie spał z nami w łóżku. Po prostu pierwszą noc przespał na mojej poduszce, a ja nie miałem serca go przegonić, bo był maleńką, czarną, słodką, mruczącą kuleczką futra.
Charakter miał kota rosyjskiego, po matce. Bardzo lubił towarzystwo ludzi, w sensie nasze. Był pełnoprawnym członkiem rodziny, najlepszym przyjacielem naszego syna, najbardziej „przytulnym" ogrzewaczem dla Ani i moim wiernym towarzyszem w pracy – gdy pracowałem z domu, Ozzi siedział mi na kolanach. Kot był arystokratą z hodowli, gdzie doszło po prostu do mezaliansu. Był nim także z wyglądu, zachowania i charakteru. Koci dżentelmen najwyższej próby. Nigdy nie wskakiwał na stół. Balkony (co prawda na parterze, ale niezabezpieczone) były stale do jego dyspozycji. Nie w głowie były mu wycieczki i bratanie się z jakąś podwórkową hołotą.
Kiedy Ozzi odszedł, wiedzieliśmy, że w domu pojawi się lub pojawią nowi koci lokatorzy.
U mnie proces świrowania rozpoczął się jak fuzja nuklearna we wnętrzu gwiazdy i trwa do dziś. Raczej mało prawdopodobne było, że wytrzymamy rok czy dwa bez kota, choć taki był plan. Plan zakładał też, że pojawią się dwa kociaki. Ale życie pisze swoje scenariusze. Trafiły się trzy bezdomniaki, rodzeństwo znalezione gdzieś na działkach, bardzo niearystokratycznego pochodzenia. Mieliśmy adoptować dwa, ale jak wybrać dwa z trzech, skazując jednego na samotność? Poza tym, w sumie przy trzech jest niewiele więcej zajęcia niż przy dwóch… O, jak bardzo się myliłem. Układ dwóch ciał i trzech ciał to problemy z całkiem różnych półek, jak starałem się wykazać wcześniej.
Początki nie były łatwe. Mieliśmy akurat przed sobą urlop, więc kociaczki czekały na nas w domu tymczasowym. Po powrocie dowiedzieliśmy się, że złapały panleukopenię (bardzo zaraźliwą chorobę typową dla kotowatych). Były malutkie i nie zdążono ich jeszcze zaszczepić. W takim przypadku śmiertelność kociąt wynosi 90%. Zatem, używając klasycznego rachunku prawdopodobieństwa, szansa, że przeżyją wszystkie trzy, wynosiła 0,1 × 0,1 × 0,1 = 0,001, czyli 0,1%. Podobno gdy maluchy leżały podłączone do kroplówek, sytuacja była krytyczna, ale wszystkie trzy przeżyły i znalazły się u nas w domu.
Prawdopodobieństwo wynoszące 0,1% jest bardzo małe…, ale i tak większe niż to, które jeden z lekarzy dał Ani, kiedy podjął absurdalną decyzję o zaprzestaniu jej leczenia, czyli mówiąc wprost, skazał ją na śmierć. Hmmm… Cztery dni później inny lekarz w innym szpitalu wznowił jej leczenie, twierdząc, że nie było ŻADNYCH podstaw do zaprzestania terapii. Ale o tym w innym miejscu tej książki.
Teraz wracam do teorii problemu trzech miseczek. Zbliżam się do wyjaśnienia źródła tego problemu. Kiedy trzy nowe koty pojawiły się w domu, nauczyłem się kolejnej rzeczy. Rzeczy, o której – mimo że koci ze mnie świrus – żyjąc dotychczas tylko z jednym kotem w domu, nie wiedziałem. Byłem niestety ignorantem, jak się okazuje. Nie miałem pojęcia, że trzy koty, a zwłaszcza rodzeństwo, mogą mieć tak drastycznie różne osobowości. Czasem mam wrażenie, że to są po prostu różne gatunki zwierząt.
Lemmy, pierwszy wybrany przez Anię, jest czarny tak samo jak Ozzi. Jest największy, najcięższy i najbardziej wyluzowany. Myślę, że mógłby być umieszczony w encyklopedii pod hasłem „luzak". Najczęściej śpi na plecach, pokazując całemu światu swój brzuszek ze śmiesznym przedziałkiem w futerku. Trochę wygląda przy tym jak lekko wcięty, śpiący na chodniku, uśmiechnięty menel. Jeden kiełek ukruszony po skoku z wysokości na mokre kafelki, kilka ząbków (siekaczy) nieobecnych. Błogi wyraz pyszczka i kompletne ignorowanie otoczenia. Odkurzacz czy młynek do kawy nie są w stanie zakłócić jego snu. Jedyne, co go budzi, nawet gdy w domu hałasuje pralka, a odgłos do wychwycenia jest ledwo słyszalny, to dźwięk podnoszonej z ziemi miseczki. Znak, że będzie jedzenie.
Lemmy uwielbia jeść. Jest jak przemysłowy odkurzacz włączony na maksymalną siłę ssania. Jedzenie jest wprost anihilowane. Nim rodzeństwo skończy obwąchiwać swoje porcje, Lemmy wylizuje dno swojej miseczki i łakomym wzrokiem patrzy na miseczki rodzeństwa, jeżeli te znajdują się w zasięgu jego wzroku. Nie jest przy tym otyły. Tak, jest potężnie zbudowany i chodzi, lub raczej zagarnia przestrzeń, jak osiedlowy zakapior: szeroka klata, potężne bice (łapki), kołyszące się kroki – ale przy tym pozostaje szybki, zwinny i skoczny. Gdyby człowiek zjadał tyle, co Lemmy, pewnie bardziej by się toczył, niż chodził. Żarłok pozwala także na wszelkiego rodzaju interakcje ze swoją osobą. Można go miziać po brzuszku, nosić, trzymać za łapki czy ogon. Pozwala na wszystko. Sam również domaga się głaskania i uwagi, pomiaukując uporczywie i bodąc swoją ludzką ofiarę czarną główką. Zwłaszcza w porze karmienia.
Księżniczka Lunka… Dla mnie najpiękniejsza i najmądrzejsza koteczka na świecie. Drobniutka, nawet można powiedzieć filigranowa, w porównaniu z bratem mniej więcej o połowę mniejsza. Koloru burego, z pięknym czarnym wzorkiem w kształcie diademu na głowie. Mała buzia, słodki nosek i wielkie, pełne inteligencji oczy. Lunka to prawdziwa księżniczka, mimo że znaleziona na działkach. Na pięciopiętrowym drapaku zawsze zajmuje najwyższą komnatę w najwyższej wieży. Sama decyduje, co, gdzie i kiedy będzie jadła. Wyznaje zasadę, że to miseczka musi znaleźć ją, a nie ona miseczkę. Trzeba po prostu odnaleźć miejsce w mieszkaniu, gdzie akurat księżna sprawuje władzę, i dostarczyć tam pożywienie. Może to być jeden z parapetów, może to być komnata drapaka na balkonie albo kanapa lub fotel. Alternatywą jest pozostawienie miseczki w miejscu centralnym, początkowo wyznaczonym na miejsce posiłków kotów, gdzie po prostu stanie się łupem Lemmy'ego.
Nikt nie jest w stanie zmusić Lunki, by zrobiła coś wbrew sobie. Głaszczesz ją, kiedy ona chce być głaskana. Czasem daje swój rozkoszny, cętkowany brzuszek, czasem nie. Czasem chce spać między naszymi poduszkami w łóżku, a czasem można ją zachęcać i wołać całkowicie bez odzewu. Potrafi godzinami wylegiwać się przytulona do syna i wpatrywać w niego z uwielbieniem, jak w swojego księcia. Mruczy tak cichutko, że trzeba przyłożyć do niej ucho, żeby usłyszeć jej dźwięki (w przeciwieństwie do Lemmy'ego, który mruczy jak traktor). Lunka także niczego się nie boi. Nie znam drugiej tak nieustraszonej małej istotki jak ona. Bez strachu i chwili wahania podejmuje walkę z bratem, przypominam, że prawie dwa razy cięższym. I to ona częściej wychodzi z tych pojedynków zwycięsko. Oczywiście te bójki nie są zbyt brutalne ani zaciekłe, to raczej kwestia ustalania co jakiś czas swojej pozycji w domowej hierarchii.
Przeciwieństwem Lemmy'ego jest trzeci z rodzeństwa, czyli kocurek Leo. Nieśmiały, chudziutki. Wzrostem może nawet przewyższa Lemmy'ego, ale wagą ustępuje mu o mniej więcej półtora kilograma. Jest przekochany i przeuroczy z tą swoją nieśmiałością. Jest też prześliczny: bury kotek w śnieżnobiałych skarpetkach i koszulce z prawdziwie kocimi oczami. (Lemmy, zapomniałem dodać, ma oczka jak dwa okrągłe guziki).
Leo nie chodzi, on sunie z gracją jak koci model na wybiegu. Jest giętki i wysportowany, szybki i precyzyjny, ale zawsze lekko przestraszony. Nie bez powodu, bo nigdy nie wiadomo, z której strony spadnie na niego zakapior Lemmy albo wojowniczka Lunka. Leo jest niesamowicie wybredny w kwestii jedzenia. I nie chodzi o to, co je, ale gdzie i w jakim towarzystwie. „Dziś będę jadł pod łóżkiem, nie, dziś będę jadł pod fotelem… A nie, zdecydowałem… będę jadł na balkonie. Nie, tu nie będę jadł, bo Lemmy na mnie patrzy". Przy czym wygląda to tak, że Leo wędruje po mieszkaniu, co chwilę obracając się do tyłu i sprawdzając, czy podążam za nim z miseczką. Można pomyśleć: „wariat". Znaczy nie Leo, tylko ja. Przecież jak kot zgłodnieje, to sobie sam miseczkę znajdzie i się naje.
Ale w tym szaleństwie jest metoda. Jak wspomniałem wcześniej, Lemmy działa jak jedzeniowy anihilator. Gdybym zostawił miseczki w jednym miejscu, nim Leo dałby radę dwa razy liznąć swoją porcję, Lemmy zdążyłby już pochłonąć swój podwójny przydział i ruszyć na podbój miseczki przeznaczonej dla brata. Ponieważ Leo nie jest skory do konfrontacji, od razu porzuciłby swoją miseczkę i odszedł, patrząc na mnie smutnym, skrzywdzonym wzrokiem i pomiaukując cichutko. Mało tego, kiedy Lemmy skończy, Leo wróci i będzie ostentacyjnie wylizywał pustą miseczkę, wydając przy tym inne, łamiące serce miauknięcia.
Co zatem lepiej zrobić? Pospacerować po mieszkaniu za Leonem i dać mu we względnym spokoju zjeść czy po paru minutach patrzeć na ostentacyjne cierpienie, wstawać i nakładać nową porcję dla Leo, bo poprzednią wciągnął Lemmy? I to bez gwarancji, że drugą, Leonową porcję Lemmy oszczędzi. Wybieram pierwsze rozwiązanie jako bardziej optymalne pod każdym względem. Jedno nakładanie karmy do miseczek, Leo jedzący w miarę spokojnie i Lemmy zjadający dwie porcje zamiast trzech. Win-win, można powiedzieć.
Leo, mimo nieśmiałości, jest także strasznie przymilnym kotkiem. Tak jak Lunka leży i patrzy na naszego syna Antka jak na swojego księcia, tak Leo uwielbia leżeć rozciągnięty wzdłuż nogi Ani (a jest tego pewnie z metr kota) i położyć głowę na jej udzie, by mogła miziać go po niezwykle kształtnej głowie. Leo to drugi mruczący traktor.
Mnie najczęściej zostaje do głaskania zakapior Lemmy. I to myślę, że głównie dlatego, że podczas choroby Ani przejąłem rolę dawcy jedzenia…
Czas sformułować wreszcie problem trzech miseczek i odpowiedzieć na pytanie, dlaczego warto go rozwiązywać wciąż od nowa.
Ogólna teoria opisująca problem trzech miseczek
Problem: Jeżeli dzielisz swoje życie z trzema wspaniałymi łobuzami, z których każdy jest zdeklarowanym indywidualistą, to niezależnie od tego, jak małe masz mieszkanie, rano nie będziesz pamiętał, gdzie ostatniego wieczora spoczęły miseczki.
Szczególny przypadek problemu trzech miseczek, obejmujący zagadnienie relatywizmu czasu: Poranny czas na odszukanie miseczek będzie odwrotnie proporcjonalny do czasu, jakim rano dysponujesz. To jest dodatkowy efekt relatywistyczny, nieujęty w problemie podstawowym.
Problem ogólny daje się rozwiązać, korzystając z klasycznej, newtonowskiej fizyki. Mamy ograniczoną przestrzeń i poruszamy się systematycznie, przeszukując ją w nadziei, że wczoraj miseczka nie została wciągnięta przez pomysłowego malucha głębiej pod łóżko, tuż za granicę zasięgu ramion.
Efekt relatywistyczny w problemie trzech miseczek objawia się zaś w postaci wrażenia, że im mniejszą ilością czasu dysponujesz o poranku, bo na przykład spieszysz się na spotkanie do pracy, tym czas ten biegnie szybciej, a przestrzeń mieszkania, którą musisz przeszukać, wydaje się rosnąć w nieskończoność.
Uzasadnienie, dlaczego warto ten problem rozwiązywać każdego ranka.
Wyobraź sobie bardzo wczesne godziny poranne. Słońce ledwo, ledwo zaczyna zaznaczać swoją obecność. Jest jeszcze ciemno, właściwie jest jeszcze noc, ale już przez skórę czujesz, że zbliża się dzień. Obok śpi, oddychając spokojnie, ukochana osoba.
Osoba ta jest ciężko chora, ale udało się jej przespać noc bez ataku bólu, bez wymiotów. Zaciskasz mocniej powieki i myślisz: „Boże, niech ta noc się nie kończy, niech trwa, niech Słońce się zatrzyma, choć na chwilę…". Myślisz tak, bo chociaż uwielbiasz światło, Słońce i dzień, to potwornie boisz się tego, co ten dzień przyniesie. Wiesz, że nic dobrego. Że skoro nie było wymiotów w nocy, to pewnie będą za dnia, że coś się może pogorszyć, że ktoś zadzwoni z jakąś złą wiadomością. To nie jest depresja ani pesymizm, tego nauczyło cię doświadczenie ostatnich kilkunastu miesięcy.
I wiesz, że Słońce się nie zatrzyma, że dzień przetoczy się po tobie jak walec, miażdżąc i tak już wielokrotnie przemielone elementy w twojej psychice. Wtedy słyszysz miauczenie pod drzwiami. Drzwi do sypialni były zamknięte, bo mimo tego, że obydwoje kochacie te małe urwisy i wcześniej spędzały noc z wami, to sen z nimi, zwłaszcza kiedy wpadają w środku nocy na pomysł, żeby się gonić, dla chorej osoby jest niebezpieczny.
Słyszysz więc to miauczenie, nieustępliwe i niedające się zignorować. Uchylasz drzwi, łobuzy wpadają do sypialni. Mruczą, przytulają się. Lemmy domaga się jedzenia. Masz świadomość, że miseczki same się nie napełnią. Wstajesz więc po jakimś czasie. Zaczynasz coś robić. Na chwilę zapominasz o zbliżającym się walcu. Chwilowo wszystko jest w porządku.
Wielokrotnie rozmawialiśmy z Anią na ten temat. Bez tych małych urwisów, małych pocieszycieli, przetrwanie tych najcięższych chwil byłoby dużo trudniejsze.
Dlatego właśnie warto problem trzech miseczek odkrywać i rozwiązywać każdego ranka na nowo.
Fragment rozdziału 4. Entropia lub też hieny szpitalne,
czyli słów kilka o kondycji człowieka
[...] Ania bardzo źle zniosła operację. Objawy nowotworowe gwałtownie się nasiliły. Płyn w jamie otrzewnowej zaczął zbierać się w zwielokrotnionym tempie. Pani doktor M. wyznaczyła termin wizyty w Instytucie w celu usunięcia szwów i podjęcia decyzji co do dalszej terapii. Wspomniane fakty: wyznaczenie terminu wizyty i dalsza terapia, są niezwykle ważne. W dalszych rozdziałach będzie można zobaczyć, jak zachowanie i postawa pani doktor M. ewoluowały w trakcie leczenia Ani. Czas, by wyjaśnić, jaki związek mają hieny, entropia i przebieg leczenia Ani.
Jeszcze tylko jedna uwaga dla tych, którzy doszli do wniosku, że pewnie nienawidzę wszystkich lekarzy. Już za chwilę, już za moment, w następnym rozdziale, wkroczą na scenę lekarze zgoła odmienni od tych spotkanych dotychczas. Naprawdę, ja nie nienawidzę lekarzy, bardzo wielu z nich podziwiam, szanuję i jestem wdzięczny za ich zaangażowanie oraz życzliwość, jaką okazali mojej żonie.
Wracając do hien. To jest oczywiście zamierzona prowokacja, bo hieny to bardzo pożyteczne i potrzebne w ekosystemie zwierzęta. Hiena działa jak ogniwo w cyklu energetycznym natury, odzyskuje energię z resztek, które mogłyby zostać zmarnowane. Podobnie w fizyce energia nie znika, lecz przechodzi z jednej formy w inną, na przykład w układach zamkniętych energia kinetyczna i potencjalna przekształca się, by napędzać inne procesy. Są katalizatorem przyśpieszającym reakcje chemiczne, rozkładając lub łącząc związki w sposób bardziej efektywny. Przyspieszają recykling materii organicznej, pomagając w jej rozkładzie i dostępności dla innych organizmów.
Hiena działa także jak naturalny filtr, usuwając potencjalne źródła chorób (rozkładające się ciała) i utrzymując równowagę w ekosystemie. Niestety zwierzęta te często budzą negatywne skojarzenia. Zapewne większości przychodzą na myśl filmy przyrodnicze albo kultowe kreskówki, w których zwierzęta te występują jako wiecznie chichoczące, podstępne i tchórzliwe zjadacze padliny. Hiena wcale nie jest takim tchórzem ani oportunistą, za jakiego czasem się ją uważa. W stadzie, które w świecie tych zwierząt nazywane jest klanem, obowiązuje ściśle ustalona hierarchia, a rządzą samice. Ich wspólne polowania są często tak skuteczne, że naprawdę nie ustępują w tej kwestii słynnym lwom. W dodatku hieny komunikują się bogatym repertuarem dźwięków: od charakterystycznych śmiechów, przez pomruki, aż po piskliwe pohukiwania. Jeśli się im przyjrzeć, okazuje się, że to całkiem towarzyskie stworzenia o złożonej strukturze społecznej, która może zafascynować niejednego badacza.
Niestety z jakichś powodów hiena utknęła w zbiorowej wyobraźni jako istota mroczna i wredna. Frazeologizm „hiena cmentarna” nie należy przecież do pochlebstw. Oznacza kogoś bezwzględnego i żerującego na cudzym nieszczęściu. A wystarczyłoby spojrzeć na fakty: hieny wcale nie polują na nasze emocje ani nie szczują słabszych, tylko robią to, do czego stworzyła je natura. Sprzątają resztki, zjadają to, czego inni nie chcą, i utrzymują środowisko w ryzach. Są niezwykle ważnym elementem w łańcuchu entropii środowiska naturalnego.
Po operacji i pobycie na sali pooperacyjnej Ania wróciła na salę ogólną. Leżały tam, poza żoną, dwie inne panie, również po zabiegach operacyjnych. Wtedy spotkaliśmy się po raz pierwszy z tą przedziwną sytuacją. Chyba nie napisałem wcześniej, że choć konsylium i badania
odbywały się w Instytucie, operacja była w innym szpitalu, w innym mieście. Pani doktor M. oraz nieznany nam inny lekarz z jeszcze innego ośrodka spotykają się tam raz w tygodniu, by operować. Jakoś wtedy, za pierwszym razem, nie przyszło nam do głowy, że jest to trochę dziwne. (Większość rzeczy, z którymi człowiek styka się po raz pierwszy w dziedzinie, o której nie bardzo ma pojęcie, nie wydaje mu się dziwna, ufa profesjonalistom. Nie analizuje ich też zbyt dokładnie, bo brak mu podstaw. Ja, przynajmniej wtedy, byłem w zakresie leczenia i procedur kompletnym dyletantem. NFZ przećwiczył nas w tej kwestii dosyć intensywnie: im dalej w las, tym więcej absurdów człowiek zaczynał dostrzegać).
Po tej dygresji wracam na salę ogólną. Ania wydaje się transparentna dla lekarzy na oddziale w Z., choć pielęgniarki traktują żonę jak jedną z pacjentek oddziału. Lekarze wręcz przeciwnie. Kompletnie nie interesują się samopoczuciem czy stanem Ani. Nie oni operowali, nie oni skierowali do szpitala, nie ich zmartwienie. Z każdą z pacjentek rozmawiają, wypytują co i jak, żonę nie. Ania niech się cieszy, że pozwalają jej tu leżeć. Już samo to było naganne i po prostu paskudne z czysto ludzkiego punktu widzenia. Kiedy natomiast poznaliśmy motywy zachowania lekarzy na oddziale…
Do sali wchodzi lekarz nr 1, doktor habilitowany. Nie będę nadawał im nawet literek w celu rozróżnienia, bo więcej nie pojawią się w tej historii. Istotne jest, że to doktor habilitowany, nie jakiś zwykły doktor. Podchodzi do swojej pacjentki. Uśmiechnięty, zadowolony, przyjazny. Wypytuje, opowiada o przebiegu operacji. Wszystko poszło OK, jest fajnie i w ogóle. Na zakończenie mówi:
– No i zapraszam panią do mnie do prywatnego gabinetu na wyjęcie szwów… – Tutaj pada data i godzina. – Nie musi pani już dzwonić i się umawiać, ja panią już wpisałem w kalendarz. Zobaczymy wtedy, jak się wszystko pięknie goi.
Za chwilę przychodzi lekarz nr 2, zwykły doktor. Rozmowa dokładnie taka sama, zakończona dokładnie tak samo, zaproszeniem do prywatnego gabinetu. Lekarz wychodzi. Do Ani oczywiście nikt nie przyszedł. Instytutowa pani doktor M. bywa tu na gościnnych występach raz w tygodniu, w środy, a był to piątek.
Panie na sali zadowolone, bo operacje poszły OK, ale jednak trochę skonsternowane. W końcu zaczynają rozmawiać.
– Wiesz co – mówi do Ani ta, u której był lekarz nr 2. – Nie stać mnie na kolejną wizytę u niego. On bierze ode mnie za każdym razem trzysta pięćdziesiąt złotych za zwykłą wizytę, boję się pomyśleć, ile weźmie za wizytę z wyciągnięciem szwów.
– To i tak masz dobrze, mój bierze za każdym razem pięćset złotych. Z wyciągnięciem szwów to pewnie weźmie z siedemset złotych, albo i więcej, a już i tak musiałam pożyczyć pieniądze od rodziny, żeby zapłacić za poprzednie wizyty – mówi druga z pań.
No niby fajnie, że się operacje udały, ale dziewczyny miały miny dość nietęgie. Na szczęście akurat obok sali korytarzem przechodziła pielęgniarka i usłyszała tę rozmowę. Rozejrzała się w lewo i prawo, czy korytarz jest pusty, weszła do sali i konfidencjonalnym tonem powiedziała:
– Co??? XXX chce, żeby przyszła pani do jego prywatnego gabinetu na płatną wizytę, żeby szwy wyciągnąć? Zrobi pani, jak uważa, może pani iść do niego na wizytę, ale on w ramach swoich obowiązków u nas w przychodni przyszpitalnej – ten sam budynek, tylko wejście od dolnego parkingu – robi to za darmo w ramach NFZ-etu. Wyciągnięcie szwów i kontrolna wizyta po operacji to nasz obowiązek jako szpitala. Normalna procedura.
Jakiego rodzaju człowiekiem trzeba być – z naciskiem na „człowiekiem”, bo, jak pisałem wcześniej, hieny niezasłużenie są obwiniane o podstępne i bezlitosne zachowania – by od chorujących kobiet, często od dawna przebywających na L4, przed którymi jest jeszcze długi proces rehabilitacji po operacji, wymuszać dodatkowe opłaty za standardowy, obowiązkowy zabieg? Ja rozumiem, że panie wcześniej chodziły do nich prywatnie, bo nie mogły się doczekać na wizytę w ramach NFZ-etu, choć i to woła o pomstę do nieba. Szybkość w diagnozie często decyduje o skuteczności leczenia. Nie oszukujmy się też, prywatna wizyta u specjalisty może w magiczny sposób przyspieszyć termin przyjęcia do szpitala, w którym specjalista pracuje w ramach NFZ-etu i przeprowadza zabiegi. Tutaj panowie są poniekąd usprawiedliwieni, po prostu wypełniają niszę w systemie, który jest niewydolny.
Ale to zachowanie po operacji to już dla mnie za dużo. To jak wymuszanie haraczu. Jeszcze tylko brakowało, żeby jeden z drugim powiedział:
– No wie pani, ja wyjmuję szwy w ramach NFZ-etu tu w przychodni, ale wie pani, po przychodni mogą być komplikacje, a u mnie w gabinecie gwarantuję, że będzie pani zadowolona. [...]